| CZASOPIS 02 / 2004 г. | 
|   20 lat temu, 14 lutego 1984 r., w 
                Inowrocławiu zmarł Jazep Najdziuk – Józef Aleksandrowicz, 
                zasłużony działacz kultury – jak napisano na jego pomniku. Był 
                też niezwykle zasłużoną postacią dla narodu białoruskiego. 
                Urodził się 12 maja 1909 r. w Bojdatach, w powiecie wołkowyskim. 
                W 1926 r. wyjechał do Wilna i zaczął działać w ruchu 
                białoruskim, był drukarzem, redaktorem, publicystą, autorem 
                historii Białorusi „Biełaruś uczora i siańnia”. Z okazji 20 
                rocznicy śmierci władze i społeczność Inowrocławia odsłonią 
                tablicę w języku polskim i białoruskim na tamtejszej drukarni, 
                którą kierował Jazep Najdziuk, z mottem: „Nie mogąc służyć 
                swojej Ojczyźnie pokochał i ubogacił Ziemię Kujawską...” 
                Uroczystość ma służyć także polskobiałoruskiemu pojednaniu, 
                którego przykładem był sam jej bohater. Niżej publikujemy teksty 
                o białoruskim i polskim etapach w jego życiu oraz wspomnienia o 
                nim tych, którzy go pamiętają.  Etap białoruski Jak wykazano w posiadanym przeze mnie zaświadczeniu 
            wojskowym z 1934 r. o przeniesieniu Józefa Najdziuka do rezerwy, 
            urodził się on 12 maja 1909 r. we wsi Bojdaty gminy Tereszka powiatu 
            wołkowyskiego w rzymskokatolickiej rodzinie Cypriana i Ludwiki 
            Najdziuków. Ostatnio jednak podawane są inne i dość różnorodne dane. 
            Tak więc według Encyklopedii Historii Białorusi (tom 5, Minsk 1999) 
            urodził się on 15 maja we wsi Repla rejonu wołkowyskiego. Taką datę 
            podaje również Piotr Milchert, wskazując iż jego rodzicami byli Jan 
            i Jadwiga z Małachowskich („Goniec Kujawski”, lipiec-sierpień 1996). 
            Jeszcze inną datę urodzenia (29 kwietnia 1909) i nazwisko matki 
            (Jadwiga z Cichończyków) zamieszczono i to pod moim nazwiskiem w 
            wydanym przez Instytut Slawistyki PAN słowniku 
            biograficzno-bibliograficznym „Białoruski ruch chrześcijański XX 
            wieku” (Warszawa 2003). Nie wykluczam, iż podobnych rozbieżności 
            może być więcej. 
             Wydaje się iż najbardziej wiarygodne są podstawowe 
            dane personalne podane władzom wojskowym przez samego Józefa 
            Najdziuka w latach trzydziestych, kiedy jeszcze nie był zmuszony do 
            ich fałszowania w 1944 r. 
             Do szkoły podstawowej Józef uczęszczał w Bojdatach 
            i pobliskich Werejkach, po ukończeniu której w 1923 r. wstąpił do 
            seminarium nauczycielskiego w Wołkowysku. Jednakże po dwóch latach, 
            wskutek trudnej sytuacji finansowej rodziny, zmuszony był przerwać 
            dalszą naukę w seminarium. Jesienią 1925 r. licząc na znalezienie 
            pracy i warunków intelektualnego rozwoju udał się do Wilna, gdzie po 
            kilkumiesięcznym zatrudnieniu w komunikacji miejskiej włączył się do 
            białoruskiego ruchu narodowego. 
             Wolno sądzić, iż ta narodowościowa opcja Józefa 
            była w pewnej mierze dziełem przypadku. Z domu rodzinnego bowiem nie 
            wyniósł on poczucia określonej świadomości narodowej. W tym czasie, 
            a nieraz nawet i dziś, głównym wyznacznikiem samoindentyfikacji 
            narodowej białoruskiego ludu była przynależność do Kościoła 
            prawosławnego lub katolickiego. Stąd pomimo wspólnoty historycznej i 
            językowej, prawosławnych z reguły określano jako „ruskich”, a 
            katolików – jako „polskich”. Właściwa w naszym pojęciu świadomość 
            narodowa Józefa Najdziuka ukształtowała się w Wilnie i była kwestią 
            wyboru, na który wpłynęło zwłaszcza nowe środowisko, w którym 
            przyszło mu działać. 
             Tak się złożyło, iż wstępnie urządzić się w Wilnie 
            pomógł Józefowi jego krewny Fabian Jaremicz – białoruski działacz 
            polityczny i poseł na sejm. On to skontaktował Józefa z księdzem 
            Adamem Stankiewiczem – ideologiem i czołowym działaczem Białoruskiej 
            Chrześcijańskiej Demokracji, który wywarł decydujący wpływ na 
            kształtowanie się osobowości 17-letniego chłopca. Obaj działacze 
            reprezentowali białoruski ruch narodowy, przeciwstawiali się 
            rosnącym wpływom prokomunistycznej Białoruskiej 
            Włościańsko-Robotniczej Hromady i szukali współpracowników. 
             Już wiosną 1926 r. Józef został zaangażowany do 
            obsługi ekspedycji wydawanych przez nich czasopism „Krynica” i 
            „Sialanskaja Niwa”, ponadto uczestniczył w białoruskim chórze przy 
            kościele św. Mikołaja, w którym odbywały się nabożeństwa dla 
            Białorusinów-katolików. Uczestnictwo to było skuteczną szkołą 
            świadomości narodowej, przekonywało bowiem naocznie, iż katolicyzm 
            nie był tylko „polską wiarą”, jak tradycyjnie określano w 
            środowiskach ludowych, w tym także w rodzinie Najdziuków. Toteż pod 
            wpływem środowisk politycznych i kościelnych Józef szybko 
            zaakceptował białoruską świadomość narodową i stał się jej gorącym 
            propagatorem. 
             Jednocześnie z ekspedycją czasopism uczestniczył on 
            w pracach przygotowawczych do utworzenia bialoruskiej drukarni 
            imienia Franciszka Skaryny w Wilnie, prowadzonych przez Fabiana 
            Jaremicza i księży Adama Stankiewicza, Wincentego Godlewskiego i 
            Andrzeja Cikotę. W maju 1926 r. drukarnia rozpoczęła działalność, a 
            Józef Najdziuk został jej pracownikiem. Pilnie uczył się drukarstwa 
            i niebawem został kierownikiem technicznym drukarni, pracując pod 
            kierunkiem księdza Adama Stankiewicza. Wieczorami zaś uzupełniał swe 
            wykształcenie na kursach maturalnych i jako wolny słuchacz na 
            wydziale historii Uniwersytetu Stefana Batorego. 
             Drukarnia działała na zasadzie komercyjnej, 
            realizowała zamówienia różnych wydawców białoruskich, polskich i 
            rosyjskich, jednakże jej podstawowym zadaniem była obsługa 
            wydawniczych potrzeb Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji. Tu w 
            latach 1926-1940 drukowano niemal wszystkie wydawane w Wilnie 
            białoruskie czasopisma, wydrukowano też ponad 160 książek w języku 
            białoruskim, tj. prawie połowę łącznej ich ówczesnej edycji w II 
            Rzeczypospolitej. Wskaźniki te wymownie odzwierciedlają 
            społeczno-polityczne znaczenie kierowanej przez Józefa Najdziuka 
            placówki. 
             Musiał przy tym pokonywać liczne trudności. 
            Drukarnia nie była przez nikogo dofinansowywana i w warunkach ostrej 
            konkurencji wypracowywała środki na swe funkcjonowanie. Rzutowało to 
            na skromne płace pracowników, co jednak rekompensowała ich ofiarność 
            wynikająca z rozumienia sprawy, dla której pracują. Sytuację 
            finansową drukarni i wydawców pogarszały częste konfiskaty zwłaszcza 
            czasopism, rozprawy sądowe kierownika i kary pieniężne. 
             Trwająca około 15 lat praca Józefa Najdziuka w 
            drukarni im. Skaryny stwarzała warunki do częstych kontaktów z 
            pisarzami, naukowcami, duchownymi i innymi przedstawicielami 
            środowisk twórczych w Wilnie. Zaowocowały one dość szybko współpracą 
            wydawniczą, której wyrazem było powstanie miesięcznika „Szlach 
            Moładzi” („Droga Młodzieży”). Czasopismo ukazywało się regularnie od 
            marca 1929 do września 1939 r., tj. ponad dziesięć lat. Było to 
            rzadkie zjawisko wśród nękanych trudnościami finansowymi przeważnie 
            efemerycznych wileńskich czasopism białoruskich w okresie 
            międzywojennym. 
             Założycielami i wydawcami „Szlachu Moładzi” byli 
            młodzi drukarze: Jan Bohdanowicz, Józef Najdziuk i Alfons Szutowicz 
            oraz Izabela Tumasz i Władysław Tarasiewicz, którzy zajmowali się 
            jego administracją i ekspedycją. Redaktorem miesięcznika był 
            początkowo Marian Pieciukiewicz, a od 1930 r. – Józef Najdziuk. 
             „Szlach Moładzi” był czasopismem niezależnym pod 
            względem finansowym, co w dużej mierze zadecydowało o jego względnej 
            długowieczności. Wydawcy drukowali go bezpłatnie w swej drukarni, a 
            koszty papieru i przesyłek pocztowych pokrywały wpływy z 
            prenumeraty. Redakcja nie płaciła honorariów, mimo to stale rosło 
            grono współpracowników, których ilość w końcu lat trzydziestych 
            znacznie przekraczała setkę. Rosło też czytelnictwo. Wszystko to 
            pozwoliło redakcji zwiększyć od września 1937 r. częstotliwość 
            ukazywania się pisma z miesięcznika na dwutygodnik. 
             Formalnie „Szlach Moładzi” nie był podporządkowany 
            żadnej partii politycznej, był zatem niezależny także pod względem 
            merytorycznym, faktycznie jednak konsekwentnie stal na gruncie 
            ideologii chrześcijańsko-demokratycznej. Propagował ideę 
            niepodległości Białorusi, budził wśród młodzieży świadomość 
            narodową, szerzył oświatę i kulturę, popularyzował rodzimą historię 
            i literaturę piękną, informował o wydarzeniach w kraju i za granicą. 
             W latach trzydziestych „Szlach Moładzi” stał się 
            najbardziej popularnym czasopismem Zachodniej Białorusi. Jego łamy 
            były otwarte dla autorów o różnorodnej orientacji ideowej – 
            duchownych, ludowców, socjalistów, chadeków i komunistów, o ile 
            wyrażali troskę o lepszą przyszłość narodu białoruskiego. Prócz 
            licznych artykułów redaktora Józefa Najdziuka szczególne znaczenie 
            miała skrupulatnie prowadzona przez niego kronika życia 
            polityczno-społecznego i kulturalnego Białorusinów w Polsce i za 
            granicą. Jest ona po dziś dzień cennym źródłem informacji dla 
            zainteresowanych historyków. 
             Jednocześnie z pracą w drukarni i redakcji „Szlachu 
            Moładzi” Józef Najdziuk czynnie uczestniczył w działalności 
            Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji, współpracował z jej 
            organem prasowym „Biełaruskaja Krynica”, opiekował się księgarnią 
            „Pahonia”, organizował imprezy kulturalne i religijne, m. in. 
            pielgrzymki do podwileńskiej Kalwarii. Był świadkiem głośnego 
            konfliktu księdza Wincentego Godlewskiego z BChD, który doprowadził 
            do jej przekształcenia w Białoruskie Zjednoczenie Ludowe. Na 
            Zjeździe organizacyjnym BZL w styczniu 1936 r. wybrany został 
            sekretarzem prezydium jego komitetu centralnego. 
             Z biegiem czasu wystąpiły nowe trudności. 
            Szczególnie dotkliwie na działalność wydawniczą wpłynęło w połowie 
            lat trzydziestych zaostrzenie polityki narodowościowej władz 
            polskich. W roku 1936 i latach następnych zamknięto w Wilnie 
            najważniejsze białoruskie organizacje społeczno-kulturalne i 
            zlikwidowano ich sieć terenową, co zupełnie utrudniło kolportaż 
            książek i czasopism. W 1938 r. rozpoczęły się wysiedlenia z Wilna 
            działaczy białoruskich, m .in. księdza Adama Stankiewicza. Latem 
            1939 r. Józef Najdziuk zesłany został do obozu w Berezie Kartuskiej. 
            Po wkroczeniu Armii Czerwonej we wrześniu 1939 r. powrócił on do 
            Wilna i kontynuował swą dotychczasową działalność tym razem w 
            warunkach republiki litewskiej. W końcu 1939 i w pierwszej połowie 
            1940 r. wznowił druk chadeckiej „Krynicy”, wydał też kilka 
            wartościowych książek, a wśród nich swoją „Białoruś wczoraj i dziś”. 
            Od czerwca 1940 r., po aneksji Litwy przez ZSRR, drukarnia 
            funkcjonowała jeszcze kilka miesięcy, jednakże była upaństwowiona i 
            nie drukowała już książek i czasopism białoruskich. Wreszcie wiosną 
            1941 r. została ona zlikwidowana. 
             W końcu czerwca 1941 r. do Wilna wkroczyły wojska 
            niemieckie. Niebawem władze okupacyjne zezwoliły na reaktywowanie 
            Białoruskiego Komitetu Narodowego, zamkniętego w 1938 r. przez 
            wojewodę wileńskiego. W lipcu na zebraniu organizacyjnym wybrany 
            został zarząd Komitetu, a Józef Najdziuk został jego sekretarzem. 
            Nie zamierzał on jednak dłużej pozostawać w Wilnie – bardziej 
            pociągał go Mińsk, gdzie możliwości patriotycznej pracy wydawały się 
            lepsze. Wykorzystał więc swoje stanowisko do przewozu do Mińska 
            dużej ilości książek wycofanych ze sprzedaży przez władze radzieckie 
            i już latem 1941 r. zorganizował tam księgarnię. 
             Jesienią 1941 r. rozpoczął pracę w inspektoracie 
            szkolnym w Mińsku. Początkowo głównym jego zadaniem było wydawanie 
            czasopisma „Biełaruskaja Szkoła”, które miało zastąpić brak 
            dozwolonych przez władze okupacyjne podręczników szkolnych. 
            Jednocześnie wydał kilkanaście zatwierdzonych przez inspektorat 
            programów nauczania, a ponadto katechizm i modlitewniki, 
            przedrukowane z przedwojennych wydań wileńskich. Były one niezwykle 
            potrzebne w pracy odradzającego się w Mińsku białoruskiego 
            duszpasterstwa katolickiego. 
             W końcu 1942 r. powstało w Mińsku Wydawnictwo 
            Podręczników Szkolnych i Literatury dla Młodzieży. Faktycznym 
            kierownikiem wydawnictwa był Józef Najdziuk, który pracował pod 
            nadzorem niemieckiego urzędnika Józefa Siwicy. Chociaż podstawowym 
            zadaniem wydawnictwa była edycja literatury dla potrzeb szkolnictwa, 
            to jednak tematyczny zakres jego działalności był dość szeroki. 
            Prócz podręczników szkolnych wydawało ono literaturę piękną, 
            popularno-naukową, religijną, śpiewniki i inne książki. 
             Niełatwa to była praca w warunkach wojennych. 
            Dotkliwie odczuwano brak doświadczonych współpracowników, 
            reglamentację papieru, niemiecką cenzurę, stałe kłopoty z 
            przeciążoną mińską drukarnią skleconą z kilku częściowo zniszczonych 
            zakładów poligraficznych. Nie przesadzał więc Józef Najdziuk pisząc 
            w maju 1943 r. w mińskiej gazecie, że „w tych warunkach każda nowa 
            książka białoruska cieszy się już samym faktem ukazania się”. Toteż 
            do czerwca 1944 r., tj. do końca okupacji, wydawnictwo zdołało wydać 
            tylko 24 książki. 
             Spośród nich na naszą uwagę zasługuje wydana w 
            marcu 1944 r. książka Józefa Najdziuka „Biełaruś uczora i siańnia” 
            („Białoruś wczoraj i dziś”). Nie była ona podręcznikiem dla szkół 
            podstawowych, lecz miała charakter pracy popularno-naukowej i 
            służyła celom narodowej edukacji inteligencji i młodzieży seminariów 
            nauczycielskich. Książka o dość znacznej objętości (liczyła ponad 
            300 stron druku) nie powstała szybko – autor pracował nad nią 
            jeszcze w Wilnie, gdzie ukazała się w 1940 r., a w latach 1941-1942 
            opracował jej nowy wariant, drukowany w odcinkach w mińskiej gazecie 
            „Hołas Wioski”. Mimo jednak identycznego tytułu nie było to drugie, 
            chociaż poszerzone, wydanie, bowiem objętość książki wydanej w 
            Mińsku była pięciokrotnie większa niż wydania wileńskiego. W istocie 
            była to całkiem nowa praca, która cieszyła się dużą popularnością na 
            Białorusi i na emigracji. W 1993 r. wydano ją ponownie w Mińsku. 
             Działalność wydawnicza była niewątpliwie głównym 
            elementem społeczno-kulturalnej filozofii Józefa Najdziuka, jego 
            życiową pasją. Przyświecał mu w tym patriotyczny cel – rozbudzenie i 
            pogłębienie świadomości narodowej Białorusinów, troska o ich 
            zaangażowanie w pracy na rzecz narodowego odrodzenia kraju. Cieszył 
            się z wydania każdej książki, które skrupulatnie notował w 
            wileńskich i mińskich gazetach. 
             W końcu czerwca 1944 r. na kilka dni przed 
            wkroczeniem Armii Czerwonej do Mińska Józef Najdziuk opuścił 
            Białoruś. Wiedział, że jego działalność wydawnicza była nie do 
            pogodzenia z bolszewicką polityką wyniszczenia białoruskości. Za tą 
            działalność czekała go śmierć lub konanie w syberyjskich łagrach. W 
            trosce o własne bezpieczeństwo rozpoczął po wojnie nowe życie. Od 
            czasu do czasu pisywał pod różnymi pseudonimami do białoruskich 
            czasopism emigracyjnych, a w ostatnich latach życia opracował 
            wspomnienia o wileńskiej drukarni (wydane dopiero w 1991 r. w 
            Londynie) i popularny podręcznik historii Białorusi dla młodzieży, 
            który dotychczas pozostaje w maszynopisie. 
             Kontakt z Józefem Najdziukiem-Aleksandrowiczem 
            nawiązałem za pośrednictwem Mariana Pieciukiewicza z Torunia. 
            Pierwsze nasze spotkanie odbyło się w marcu 1979 r. w Warszawie. 
            Gromadziłem wówczas materiał do książki o okupacji niemieckiej na 
            Białorusi i liczyłem na jego informacje z autopsji, o co w tym 
            czasie nie było łatwo. Naszą rozmowę pan Józef wolał zacząć od tego, 
            że w latach dwudziestych znał moich przyszłych rodziców, przyjaźnił 
            się i współpracował z nimi. Miał do mnie pełne zaufanie i przez 
            klika lat dawał wyczerpujące odpowiedzi na moje pytania. Tak w 
            latach 1979-1983 powstała i zachowała się duża kolekcja jego 
            listów-wspomnień o wydarzeniach w okresie międzywojennym i podczas 
            okupacji niemieckiej, z których tylko część wykorzystałem w swych 
            pracach. 
              
         
            
             Etap polski Jazep Najdziuk – białoruski działacz narodowy – 
            znalazł schronienie w powojennym Inowrocławiu jako Józef 
            Aleksandrowicz. Temu miastu poświęcił swoje pasje działacza 
            społecznego i animatora kultury oraz drukarskie umiejętności 
            zawodowe, wyniesione z pracy w białoruskiej drukarni im. Franciszka 
            Skoryny w przedwojennym Wilnie. Wszystko, co robił w Polsce w 
            Inowrocławiu, bazowało na doświadczeniu, jakie zdobył w białoruskim 
            ruchu narodowym. Gdyby po II wojnie światowej powstała niepodległa 
            Białoruś, Jazep Najdziuk z pewnością swoje życie poświęciłby jej, a 
            nie Inowrocławowi. 
             W ówczesnej rzeczywistości inteligencja białoruska 
            posądzana była o nacjonalizm i kolaborację z Niemcami, co było 
            podstawą do represji wobec niej. Białoruś była tylko republiką ZSRR 
            i nic wspólnego z niepodległym państwem nie miała. Wielu działaczy 
            białoruskich uciekło na Zachód. Ci, którzy zostali w ojczyźnie, 
            trafili do łagrów i więzień na terenie ZSRR. Ci, którzy marzyli o 
            powrocie na Białoruś czy do Wilna, szukali przystani w Polsce, byle 
            bliżej swoich bliskich w BSRR czy LSRR. A w PRL nie było też 
            bezpiecznie. Do 1950 r. Białorusini uważani byli za obywateli 
            radzieckich i jako tacy podlegali deportacji do ZSRR, a tam władze 
            już dochodziły, z kim mają do czynienia. Ujawnienie „białoruskich 
            nacjonalistów” – jak określano białoruskich działaczy narodowych – 
            było pretekstem do ich aresztowania i skazania na karę śmierci (do 
            1948 r.) bądź więzienia. W takiej sytuacji Jazep Najdziuk wolał dla 
            własnego bezpieczeństwa zmienić nazwisko i ukryć swoją białoruską 
            przeszłość. Do śmierci nie ujawnił w Inowrocławiu prawdziwego 
            nazwiska ani życiorysu sprzed 1945 r. O jego białoruskiej 
            przeszłości wiedziała tylko najbliższa rodzina – żona i córka, 
            przyjaciel Piotr Milchert i służba bezpieczeństwa, która 
            zdemaskowała go w 1963 r. Prawdę o Jazepie Najdziuku inowrocławskiej 
            społeczności ujawnił dopiero w 1996 r. P. Milchert na łamach „Gońca 
            Kujawskiego” w artykule „Kim był naprawdę”. Każdy, kto rozumie 
            złożoną rzeczywistość powojenną nie będzie miał za złe Józefowi 
            Aleksandrowiczowi, że zataił swoje białoruskie nazwisko i 
            przeszłość. W końcu oddał się bezgranicznie pracy na rzecz swojej 
            nowej małej ojczyzny i nigdy jej nie zdradził, tak jak nie zdradził 
            swojej ojczyzny Białorusi. 
             W celu ratowania własnej skóry uciekł wraz z 
            Niemcami w 1944 r. Żona z dziećmi pozostała w Wilnie. Jazep Najdziuk 
            przestał istnieć wraz z szansą na realizację idei białoruskiej 
            niepodległości. Jako Józef Aleksandrowicz, bezpartyjny, ale lojalny 
            wobec władz PRL, żył i pracował w Inowrocławiu. Potajemnie 
            utrzymywał kontakt z rodziną w Wilnie. Szybko zorientował się, że 
            nie może tam wrócić, gdyż jego przyjaciele zostali aresztowani. 
            Pierwszym Białorusinem, z którym nawiązał kontakt był jego brat 
            Czesław mieszkający w USA, po 1956 r. Będąc w muzeum etnograficznym 
            w Toruniu usłyszał znajomy głos. Był to głos Mariana Pieciukiewicza, 
            który akurat wrócił z Workuty. Po latach zsyłki i więzienia M. 
            Pieciukiewicz po przyjeździe do Polski włączył się do ruchu 
            Białoruskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego, akurat tworzącego 
            się w PRL. 
             Józef Aleksandrowicz do białoruskości oficjalnie 
            się nie przyznawał. Prywatnie utrzymywał jednak – jako nadal oddany 
            patriotycznej sprawie Białorusin – kontakty z Jerzym Turonkiem, 
            Sokratem Janowiczem i Mikołajem Dawidziukiem. Stale interesował się 
            problemami Białorusi, prenumerował mińskie czasopisma, skompletował 
            bibliotekę domową. Na zamówienie podziemnego Białoruskiego 
            Niezależnego Wydawnictwa napisał skrypt pt „Paznawajma historyju 
            biełaruskaha narodu”, podpisany pseudonimem Stanisłau Krynicki, 
            który nie ukazał się drukiem ze względu na zbyt dużą objętość (284 
            s.) oraz małe możliwości BNW. 
             Po 1980 r. zaczął pisać listy do różnych instytucji 
            (m. in. do Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w 
            Białymstoku, redakcji miesięcznika „Kontrasty”, do Przewielebnego 
            księdza profesora Jana Pankiewicza, ten ostatni publikujemy w 
            rubryce „Kaliś pisali”), zwracając uwagę na sytuację mniejszości 
            białoruskiej w Polsce. Korespondował z Białorusinami i 
            białorutenistami w kraju i zagranicą. Wiele jego artykułów ukazało 
            się w białoruskiej prasie emigracyjnej. Ciągle żył ideą białoruskiej 
            niepodległości, z nadzieją, że kiedyś się spełni. Jego zasługi dla 
            narodu białoruskiego są nie mniejsze jak dla mieszkańców 
            Inowrocławia i Kujaw. Szkoda, że zmuszony był żyć na wygnaniu i 
            służyć swoją wiedzą, fachowością oraz aktywnością narodowi 
            polskiemu, do którego miał wielki żal za lata przedwojenne, kiedy 
            sam działał na rzecz Białorusinów. 
             Helena Kozłowska 
             
            
             Dziadźka Jazep 
             Taką formę zwracania się do siebie – zamiast 
            Paważany Spadar – zaproponował mi w jednym z pierwszych listów, 
            dodając, że mógłbym być jego synem. Przyjąłem ją skwapliwie i z 
            wdzięcznością, jako dowód zaufania i niemal rodzinnej zażyłości. 
             Moja bliższa znajomość z Józefem Najdziukiem 
            zaczęła się od tego, że na początku listopada 1981 roku wysłałem mu 
            kserokopie dwóch książek, które kilka dni wcześniej Sokrat Janowicz 
            przywiózł z Londynu. Nie pamiętam już dokładnie, jakie to były 
            książki, ale na pewno dotyczyły historii Białorusi pierwszej połowy 
            dwudziestego stulecia, okresu chyba najbardziej zakłamanego przez 
            oficjalną historiografię nie tylko zresztą radziecką, ale również 
            polską. Aby się o tym przekonać wystarczy zajrzeć chociażby do 
            „Historii Białorusi” Kosmana, wydanej przez Ossolineum w 1979 roku. 
            Jazep Najdziuk pracował wówczas nad syntezą dziejów ojczystych. Jego 
            mozolną pracę staraliśmy się wspierać trudno dostępnymi 
            opracowaniami i – w miarę możliwości – także materiałami źródłowymi. 
            Z uwagi na stan zdrowia nie mógł już podróżować, w polskich 
            bibliotekach niewiele zresztą można było wówczas znaleźć. Prawdziwą 
            Mekką była dla nas w tamtych czasach londyńska Skaryninka. 
             Po wprowadzeniu stanu wojennego nie kontaktowaliśmy 
            się z oczywistych powodów, dopiero po jego zawieszeniu (22 lipca 
            1983 roku) zdecydowałem się na odnowienie naszej znajomości. Miałem 
            wielką ochotę poznać Go osobiście. Sam fakt, że ktoś taki jak Jazep 
            Najdziuk przetrwał – i to gdzie? nie na jakimś mitycznym Zachodzie, 
            ale akurat w „bratniej” Polsce – graniczyło z cudem. 
             Wieczorem, 16 sierpnia 1983 roku, w niewielkiej 
            galerii Pracowni Sztuk Plastycznych przy ulicy Szerokiej, w samym 
            centrum Torunia, wziąłem udział w otwarciu wystawy mojego malarstwa, 
            a następnego dnia rano pojechałem do Inowrocławia. Ulicę Ustronie 
            odnalazłem nie bez trudu. Było to rzeczywiście ustronie. Krótka i 
            kręta uliczka, doskonale ukryta wśród wysokich drzew. Niewielki 
            parterowy domek pod numerem 13 tonął wśród gęstych zarośli. Miejsce 
            wprost wymarzone do mieszkania, zwłaszcza latem. Gospodarza zastałem 
            w doskonałym nastroju. Przywitał mnie serdecznie, mimo iż nie 
            uprzedziłem Go o mojej wizycie. Wprawdzie stan wojenny został 
            zawieszony i nikt już miłym kobiecym głosem nie żądał ode mnie: 
            „proszę mówić po polsku”, to jednak telefon nadal pozostawał 
            podejrzanym środkiem komunikacji. 
             Może to się wydać dziwne, ale miałem wrażenie, że 
            znamy się od dawna. Nasza rozmowa od samego początku była niezwykle 
            ożywiona, chociaż nieco chaotyczna. Przeskakiwaliśmy z tematu na 
            temat, ale w zasadzie nie wychodziliśmy poza wileński peryjad życia 
            i pracy dziadźki Jazepa. Z rozmowy zapamiętałem głównie to, co 
            zrobiło największe wrażenie. Słuchając z rosnącym zainteresowaniem 
            pomyślałem, że mógłby to wszystko przelać na papier. Okazało się, że 
            owszem próbował napisać wspomnienia, ale szybko musiał tego 
            zaniechać, ponieważ pod wpływem emocji gwałtownie rosło ciśnienie, 
            co nie było obojętne dla jego zdrowia. Lekarze zalecali mu wówczas 
            spokojny tryb życia i unikanie nazbyt drażliwych spraw. W pewnym 
            momencie zapytałem, jak zniósł Berezę, na co odpowiedział: byŭ ja 
            małady i tyja ichnyja himnastyki nie pakinuli trywałaha śledy na 
            maim zdaroŭi. Opowiedział o kilku ulubionych przez obozowych 
            nadzorców „ćwiczeniach gimnastycznych”, ale w mojej pamięci utkwiło 
            zwłaszcza jedno, być może dlatego że nigdy o czymś podobnym nie 
            słyszałem ani też nie czytałem u Czapskiego, Sołżenicyna, ani u 
            nikogo innego. „Ćwiczenie” to polegało na zakazie oddawania stolca. 
            To, co usłyszałem, było na tyle szokujące, że zniechęcało do 
            zadawania pytań o szczegóły. 
             Niewykluczone, że był to oryginalny pomysł samego 
            wojewody poleskiego, piłsudczyka Wacława Kostki-Biernackiego, dla 
            którego obóz był prawdziwym oczkiem w głowie. 
             W Berezie Kartuskiej siedziało sporo Ukraińców i 
            między nimi a Białorusinami dochodziło do dyskusji dotyczących 
            przyszłej państwowej przynależności Polesia. Życie dodało wkrótce 
            jeszcze jeden argument: kiedy we wrześniu 1939 roku wracali pieszo z 
            obozu, natknęli się na patrol pilnujący mostu – dziadźka Jazep w tym 
            momencie przerwał opowieść i tajemniczo uśmiechnął się, a po chwili 
            dodał – okazało się, że patrol wystawiony został przez jakiś lokalny 
            Białoruski Komitet. 
             Po powrocie pani Stanisławy z zakupów rozmowa 
            potoczyła się wokół spraw rodzinnych, musiałem też opowiedzieć 
            trochę o sobie. Później był obiad zakończony deserem (ciasto 
            domowego wypieku i kawa). Ciepła rodzinna atmosfera w przytulnym, 
            pełnym książek i obrazów domu. Przy kawie czas płynął szybko. 
            Gawędziliśmy niefrasobliwie o malarstwie, literaturze i innych 
            przyjemnościach tego świata. Na widok regałów z książkami nie mogłem 
            powstrzymać się od zlustrowania zawartości biblioteki, co też 
            uczyniłem i tym razem. Widząc moje zainteresowanie, gospodarz domu 
            wyciągnął z jakiegoś zakamarka opasłe tomisko w ciemnej twardej 
            oprawie. Od razu domyśliłem się, że jest to z pewnością największy 
            skarb domowej biblioteki i był to rzeczywiście nie lada rarytas: 
            Historyja biełaruskaj (kryŭskaj) knihi Wacława Łastowskiego, wydanie 
            kowieńskie z 1926 roku. Nigdy w żadnym antykwariacie ani też 
            katalogu aukcyjnym – a przeglądałem ich wówczas sporo – nie 
            natrafiłem na tę książkę. 
             Najcenniejszym obrazem w domowej kolekcji był 
            niewątpliwie jesienny pejzaż Piotra Sierhijewicza, wybitnego 
            białoruskiego malarza i bliskiego przyjaciela z czasów wileńskich. 
            Pejzaż utrzymany w ciepłej, złocisto-oranżowej tonacji miał w sobie 
            jakieś delikatne, wewnętrzne światło. Wartość artystyczna – w tym 
            akurat przypadku – nie była czymś najważniejszym. Obraz ten był 
            bezcenny przede wszystkim z powodów osobistych. Mówiąc o nim 
            dziadźka Jazep uśmiechał się, a twarz jego jaśniała. 
             Po powrocie do domu pomyślałem, że mógłbym 
            podarować panu Józefowi jakiś obraz z mojej toruńskiej wystawy. Tak 
            też się stało, dziadźka Jazep sam wybrał jeden z ponad dwudziestu 
            obrazów, a po zamknięciu wystawy odebrał go z galerii. 
             Po raz drugi wybrałem się do Inowrocławia pod 
            koniec stycznia 1984 roku. Pojechałem po gotowy już maszynopis 
            książki. Miała być wydana w podziemnej białoruskiej oficynie, 
            głównie z myślą o młodzieży. Nic z tego w końcu nie wyszło, przede 
            wszystkim z powodu ograniczonych możliwości technicznych. Książka 
            miała mieć od 100 do 150 stron maszynopisu, a okazało się, że jest 
            tego dwa razy więcej. Tymczasem, ilość bieżących materiałów szybko 
            rosła i trzeba było wybierać. 
             Wiedziałem, że ze zdrowiem dziadźki Jazepa nie jest 
            dobrze, niemal w każdym liście skarżył się na coraz częściej 
            powtarzające się dolegliwości sercowe. Nic jednak nie wskazywało na 
            to, że widzimy się po raz ostatni. Dość długo rozmawialiśmy i w 
            pewnym momencie powiedział, jakby mimochodem, że nie boi się 
            śmierci. Odebrałem to jako wyraz postawy życiowej a nie – przeczucie 
            bliskiego końca. To, co usłyszałem, zrobiło na mnie wrażenie, przede 
            wszystkim dlatego że nie mogłem pojąć, jak człowiek może w ogóle nie 
            bać się śmierci. 
             W niewielkim mieście na Kujawach Jazep Najdziuk nie 
            prowadził życia emigranta. Mimo tęsknoty za utraconą ojczyzną 
            potrafił odnaleźć się w nowych warunkach. Do końca swych dni 
            prowadził aktywne i owocne życie. Jego zasługi nie poszły w 
            niepamięć i po dwudziestu latach starań udało się wreszcie 
            przywrócić nie tylko dobre imię prawemu i szlachetnemu człowiekowi, 
            ale również trwałe miejsce w dziejach miasta i regionu. Stało się to 
            możliwe dzięki garstce bliskich i serdecznych przyjaciół. Budujący 
            jest zwłaszcza fakt, że dokonano tego mimo endeckich uprzedzeń, w 
            tym również urzędowego strażnika selektywnej pamięci i selektywnego 
            męczeństwa. 
             Mikołaj Dawidziuk  
         
            
             Wygnaniec z Białorusi Wtedy, przed ćwierć wiekiem, mieszkałem w 
            Białymstoku. Do mojej znajomości, a potem i przyjaźni z Józefem 
            Aleksandrowiczem doszło za pośrednictwem Jerzego Geniusza, człowieka 
            nietuzinkowego, białostockiego lekarza i poety zarazem, syna sławnej 
            Łarysy Hienijusz, pisarki z legendą wieloletniej więźniarki 
            sowieckich łagrów. Z tego względu pan Józef jako przedwojenny, 
            jeszcze wileński wydawca literatury białoruskiej, interesował się 
            Jurkiem, w czym bodajże zapośredniczyła córka Lucyna Aleksandrowicz, 
            wzięta anglistka do dziś mieszkająca w Białymstoku. 
             Ja od lat będąc w serdecznej komitywie z Jurkiem z 
            racji pospólnej naszej działalności w stowarzyszeniu polskich 
            pisarzy białoruskich, zostałem przez niego zapoznany z Józefem 
            Aleksandrowiczem. Nie były to kontakty częste, do których dochodziło 
            tylko przy okazji odwiedzania córki Lucyny przez pana Józefa. 
            Korespondencja też nie mogła być ożywiona: w Polsce buszował ferment 
            społeczno-polityczny i czuło się w powietrzu zbliżanie się jakiejś 
            katastrofy, która w końcu rzeczywiście nastąpiła w postaci stanu 
            wojennego. Ponadto – zmuszała do czujności inwigilacja mojej osoby, 
            prowadzona przez Służbę Bezpieczeństwa – parę rewizji w domu – 
            ponieważ zaangażowałem się w działalność solidarnościową i w 
            poczynania drugoobiegowego Białoruskiego Niezależnego Wydawnictwa. 
            Unikałem narażania pana Józefa na przykrości. 
             Ów niedobry dla życia towarzyskiego okres 
            przyduszał gęstą atmosferę konspiracji – w mieszkaniu nie pogadasz z 
            powodu ryzyka podsłuchu policyjnego. Na spacer do parku nie 
            wyjdziesz, bo mogą sfotografować z ukrycia, ciebie i twojego gościa, 
            co mogłoby skończyć się mu nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Listu 
            nie napiszesz, bo skserografują w „czarnym gabinecie” poczty. Więc 
            rozmawialiśmy wówczas nader zdawkowo, raczej z pomocą aluzji nie 
            wywołujących złych skojarzeń u analityków bezpieczniackich. Do 
            pewnego stopnia ratowała tępota umysłowa owych analityków, właściwie 
            analfabetów w problematach białoruskich. Pomimo rzadkiego widywania 
            się z Józefem Aleksandrowiczem, przywiązałem się do niego. Swą 
            wyciszoną spolegliwością przypominał mi on mojego zmarłego ojca. 
            Wstyd było mieć jakieś tajemnice przed nim. Pamiętam, że nigdy i w 
            niczym nie oceniał mnie, nie osądzał i nie pouczał. Jego stosunek do 
            moich czynów rozpoznawałem po stopniu zafrasowania na twarzy. Nie 
            przerywał moich wypowiedzi, wsłuchiwał się w nie z wyczuwalną wprost 
            uwagą, co mnie, zakompleksionego tzw. socjalistycznym wychowaniem, 
            nawet wysoce onieśmielało. Był on dobrze wychowanym przedwojennym 
            inteligentem. Podobnych do niego trochę spotykalo się w ówczesnym 
            Białymstoku. Rozpoznawało się ich po szacunku do godności osobistej, 
            spokojnym mówieniu, bez chamstwa wciskania ci „jedynie słusznych 
            racji”. Na to trzeba nie tylko wykształcenia, ale i kultury 
            (myślenia, zachowania). 
             Wyznam z goryczą obecnie, że nie zawsze 
            zachowywałem się wobec pana józefa z należytą atencją. Młodzieńcza 
            niedojrzałość dawała o sobie znać, a może nade wszystko 
            nieprzygotowanie inetektualne, wskutek czego łatwo popadałem w 
            neoficki fanatyzm. Tak było. W tamte moje przedproże dojrzałego 
            życia. 
             Kiedy doszła do mnie wieść o Jego śmierci – nie 
            wiem, czy nie spóźniona – pomyślałem, że szczęśliwie zdążył On, 
            wygnaniec z Białorusi, pozbyć się poczucia duchowej samotności, 
            która była udziałem wielu ludzi o podobnym losie. To nie banał, że 
            zmartwychwstajemy w dzieciach swych. 
             Sokrat Janowicz 
         
 | 
| Bojdaty, rodzinna wieś Jazepa Najdziuka, 
                znajduje się w rejonie wołkowyskim i należy do gminy Repla. Tam 
                urodził się w 1909 r. Jazep Najdziuk. Ochrzczono go w kościele 
                katolickim w Repli (Bojdaty znajdują się w parafii 
                Repla).  Po dotarciu do tej wsi, która znajduje się 5 km od 
            Werejek i 30 km od Wołkowyska, poprosiłam pierwszego spotkanego tam 
            mieszkańca, młodego chłopca, aby zaprowadził mnie do najstarszego 
            człowieka. Idąc z nim zapytałam o rodzinę Najdziuków, na co chłopiec 
            odpowiedział: „Tut żyvuć takija Januszki, jakich czamuści usie u 
            wioscy nazywajuć Najdziukami”. Kiedy trafiłam do najstarszej 
            mieszkanki Bojdat i zaczęłam pytać o Jazepa Najdziuka, usłyszałam 
            odpowiedź: „Wiedaju, ja jaho rodnaja siastra, a u hetaj chacie i 
            naradziusia Jazep”. Od nieoczekiwanego szczęścia niemal 
            zaniemówiłam. Gospodyni usadowiła mnie i z miłą chęcią zgodziła się 
            opowiedzieć o rodzinie. Pani Maria Najdziuk (po wioskowemu – Mania), 
            po mężu Januszka, ma 75 lat i nie najlepsze zdrowie – nogi odmawiają 
            posłuszeństwa. Ale rozmowa odbyła się. Gdy wyjęłam dyktafon, 
            gospodyni stała się ostrożna i musiałam go schować. Nawet, gdy 
            robiłam notatki w zeszycie, pani Maria często prosiła: „Hetaje nie 
            piszycie”. Na podstawie opowieści udało się ustalić niektóre 
            szczegóły z życia rodziny Najdziuków. Także o wsi Bojdaty. 
             W czasach młodości Jazepa w Bojdatach stało ponad 
            30 domów. Obecnie we wsi znajduje się 7 domów, a ich gospodarze są w 
            starszym wieku. Domy te w większości pochodzą z czasów 
            przedwojennych. Dom, w którym urodził się Jazep Najdziuk, zachował 
            się w dobrym stanie. Po II wojnie światowej brat Wiktor troszkę go 
            poprawił, a siostra Maria z mężem Januszką go oszalowali i mieszkają 
            tam do dziś. 
             Obecna gospodyni domu urodziła się w 1929 r. w 
            Bojdatach ze związku Cypriana Najdziuka z drugą żoną Jadwigą. Z 
            drugiego związku ojca urodziło się pięcioro dzieci – dwóch chłopców 
            i trzy dziewczynki: Jania – 1920, Wiktor – 1924, Mania – 1929, Lena 
            – 1930, Staś – 1931 rok urodzenia. 
             Pani Maria wspomina, ojciec szczególnie 
            pieszczotliwie traktował starsze dzieci, z zawartego w 1917 r. 
            pierwszego związku – Jazepa, Czesława i Bronię. Starał się ich 
            wykształcić, dać dobrą edukację. Miał 5 ha ziemi i był uważany we 
            wsi za najlepszego gospodarza. 
             Pani Maria wspomina: „My usie hawaryli 
            pa-biełarusku, ale liczyli siabie Palakami. Baćka nie wielmi 
            uchwalau, szto starejszyja syny stali Biełarusami. Ale toje, szto 
            jany byli hramatnyja, wuczylisia u wialikich haradach, jaho cieszyła 
            i potym jon nie zwiartau na heta uwahi. Jazepa pamiataju mała, jon 
            jak stau pracawać u Wilni, amal nie pryjazdżau. Ale pamiataju adzin 
            jaho pryjezd da domu, kali baćka zaprasiuszy wojta z Aharodnikau i 
            wiaskoucau, ustroiu paczastku u honar Jazepa”. Ze słów pani Marii 
            wiadomo, że Jazep przysyłał do Bojdat gazety i książki. Jednak, już 
            po II wojnie światowej, pani Maria ze strachu je zniszczyła. 
            Wspomina: „Paciarpieli my strachu, nas za Jazepa i Czasława wysłać 
            chacieli, dy potym Stalin nieszta pieradumau. A tak my użo 
            rychtawalaisia i czakali samaha błahoha”. 
             Dwóch braci Jazepa do dziś żyje w Wołkowysku. W 
            Mińsku mieszka siostra Lena, już emerytka. Siostry Jania i Bronia 
            zmarły. Udało mi się telefonicznie porozmawiać z braćmi, a do 
            starszego z nich, Wiktora, pojechać w gościnę. Młodszy, Stanisław, 
            wspomina: „Pamiataju jaho nie nadta dobra, ale wiedaju, szto jon 
            stroiu Biełaruś. Choć my i Palaki, ale ż Biełarusy. Wiaskoucy da 
            jaho adnosilisia paważliwa, bo jon byu wuczony czaławiek”. 
             Lepiej pamięta Jazepa Wiktor, który ma 80 lat. 
            Wspomina, że wielki wpływ na świadomość Jazepa i Czasława miał pan 
            Jaremicz z sąsiedniej wsi Aharodniki, „jaki u miżwajenny pieryjad 
            byu pasłom u Polszcz ad Biełarusau. Jazep i Jaremicz siabrawali”. W 
            pamięci Wiktora pozostały wspomnienia o ks. Stankiewiczu, o którym 
            często opowiadał Jazep, oraz o Paźniaku, który pracował razem z nim 
            w redakcji: „Użo nie pamiataju u jakim hodzie, ale Jazep z Wilni 
            dasłau 30 kniżaczak ks. Stankiewicza. Baćka tady parazdawau ich 
            ludziam, u kożnuju bojdackuju chatu. Ludzi dobra stawilisia da 
            hetych kniżaczak, bo u wioscy nikoli nie hawaryli pa polsku. Choć ja 
            i maje adnahodki chadzili u wiarejkauskuju polskuju szkołu. Dasyłau 
            nam brat i „Chryścijanskuju Dumku”, ale siastra paśla wajny usio 
            papaliła. A tady usioj wioskaj czytali hetuju hazietu. Nas czuć nie 
            arysztawali, wyratawau adzin czaławiek. Asabista mianie wyklikali 
            dwa razy. Pytalisia, ci padtrymliwaju ja adnosiny z bratami, ale 
            kożny raz adpuskali”. 
             Wiktora Niemcy wywieźli do Prus Wschodnich. 
            Pracował tam w gospodarstwie rolnym i utrzymywał kontakty z Jazepem. 
            Napisał do niego, że chce spróbować uciec, na co Jazep zareagował: 
            „Ja hanarusia, szto u mianie taki śmieły brat”. Wiktor przebywał w 
            Prusach do 1945 r. i pewnego razu otrzymał od brata list z prośbą o 
            pomoc jego rodzinie w ciężkich chwilach jego nieobecności. Po 
            powrocie do Bojdat, pracował w gospodarstwie ojca. W 1946 r. 
            przyjeżdżała żona Jazepa z Wilna po haracz i inną pomoc. „Bolsz my 
            jaje nie baczyli, ale dzieci da nas pryjazdżali jaszcze paru razou”. 
             Wiktor zapamietał też ciekawostkę ze stosunków 
            rodzinnych. „Ja uwieś czas żartawau nad bratami Jazepam i Czasławam, 
            jakja nastała atrymali u wioscy mianuszku „Biełarus”. U nas 
            skłałasia takaja hareźlivaja hulnia. Ja każu „Biełarus, Biełarus, 
            napaczkau na kust”, a brat mnie śmiajuczysia adkazwau: „A Palak 
            iszou nie wiedau, uziau i paabiedau” i my razam śmiajalisia adzin z 
            adnaho. Mianie u wioscy taksama stali drażnić Biełarusam, na szto ja 
            tady nawat nie kryudawau. Paźniej ja zrazumieu Jazepa i Czasława i 
            ich sprawu. Baćka mnie usio kazau: „Pajedziesz u Wilniu, tam tabie 
            chłopcy pamohuć u ludzi wyjści – ale wajna usio paszkodziła”. 
             Ojca Cypryjana i pani Maria, i pan Wiktor 
            wspominają wyłącznie dobrze: „Heta byu adzin z najlepszych 
            haspadarou. Jaho usie paważali. Byu akuratny, spakojny, razważliwy. 
            Nasza maci była bolsz hareźliwaja, chutkaja”. 
             Ojciec Jazepa zmarł w 1964 r. i pochowany został w 
            Repli, Jadwiga, jego druga żona zmarła w 1978 r. 
             Wiktor wspomina, że rodzina długo nie zapisywała 
            się do kołchozu. Wtedy przyjechali przedstawiciele nowej władzy i w 
            domu Najdziuków zrobili zebranie wiejskie, by skłonić ich do 
            dobrowolnego wstąpienia do kołchozu. Ojca na zebraniu nie było, 
            uciekł i schował się. Jak wspomina pani Maria: „Nadta szukali baćku. 
            Im chaciełasia, kab Cypryjan Najdziuk pierwszy ustupiu u kałhas jak 
            lepszy haspadar i hetym samym dau prykład inszym. Adna żanczyna 
            pasprabawała piareczyć pradstaunikam ułady. Tady jany joj pryhrazili 
            i zwiazali, a mianie pakinuli jaje starażyć. Pryjeżdżyja naczawali u 
            naszaj chacie i kali jany zasnuli, ja adkryła dźwiery i wypuściła 
            kabietu. Ranicaju na mianie nalacieli z krykam: „Dzie jana, dzie 
            jana!”, ale ja tolki placzyma pażymała, nie wiedaju, dy usio”. 
             Niedługo jednak Cyprian Najdziuk był w stanie 
            przeciwstawiać się powojennych realiom. W 1949 r. rodzina wstąpiła 
            do kołchozu, choć trudno było się z tym pogodzić. Po wojnie nie 
            utrzymywano kontaktów z Jazepem. Tylko jeden raz, pod koniec lat 80. 
            Wiktor z żoną jeździli do Inowrocławia do Jazepa w gości i 
            przywieźli stamtąd książeczki „75 lat drukarni zakładu wydawnictw 
            GRS w Inowrocławiu” (Warszawa 1969) i „Inowrocław i okolice” 
            (Bydgoszcz 1969), które rodzina do dziś zachowała. 
             Swietłana Słowik  |